Szlak Latarni Morskich – Dzień 5

Lata temu, kiedy mieszkałem w naszej stolicy z równowagi potrafił mnie wyprowadzić nawet kamyk na poboczu drogi, mimo, że jechałem jej środkiem. Obecnie, cytując klasyka – „jestem drzewem” i mimo iż latarnie nie otworzyły się w zapowiadanym wcześniej dniu, młody rozwalił rower a ja opuściłem kemping bez uzupełniania wody – nadal pozostaję niewzruszony niczym Dąb Bartek.

Wystarczy w naszej szarej codzienności, gdy życie rzuca pod nogi kłody, zauważać te dobre strony tego co nas otacza. Ależ to było głębokie… Taka jest jednak prawda, a do tych przemyśleń skłonił mnie dzień poprzedni – który tak szybko zamknąłem i opisałem – a zapomniałem opowiedzieć Wam jak się skończył – uciekliśmy z miasta, z dala od zgiełku turystycznego, kempingów – poszliśmy na spacer, zatrzymaliśmy się na noc na parkingu w lesie blisko plaży, a jej bliskość wykorzystaliśmy – zostawiając latorośl w aucie sami poszliśmy na chwilę relaksu – zobaczyć, jak się później okazało najbardziej zapierający dech w piersi zachód słońca tej wyprawy. Te kilka minut pozwoliło nam się zrelaksować, oderwać od stresu całej sytuacji i naładować baterie na kolejne dni.

I tak oto przechodzimy do dnia kolejnego. Niewiele się zastanawiając – rano, jeszcze przed pracą przenieśliśmy się niemal pod samą latarnię – czekając na jej otwarcie. Ja rozpocząłem pierwszy dzień pracy zupełnie na dziko, sprawdzając tym samym czy instalacja 12 V zgodnie z kalkulacjami w połączeniu z solarami jest w stanie zapewnić mi spokojne 8 godzin pracy, płynną pracę lodówki i wszystkich systemów pokładowych naszej zabudowy.

Powiem Wam, że zabawnie było obserwować przez przyciemnione okna z jakim zainteresowaniem zerkają na auto zaparkowane pod samą latarnią mijający mnie ludzie – zupełnie nie świadomi, że wewnątrz auta siedzi Alfa ze swoim Psim stróżem, kilometrami kabli, o które co chwilę się potyka, laptopami, uczestnicząc w spotkaniach, prowadząc rozmowy rekrutacyjne i robiąc sobie zapas kawy na cały dzień.

Jak niewiele potrzeba do szczęścia – w domu cztery monitory, fotel lotniczy, regulowane biurko, tablice magnetyczne – biuro o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych – a w podróży? Laptop, zasilanie 12 V, brak myszki, dodatkowych monitorów i jeden kubek kawy i jakieś 2 metry kwadratowe do dyspozycji.

I wiecie które miejsce pracy wybieram? Z całą stanowczością to z toaletą, do której nie mogę pójść z laptopem – bo po prostu się z nim nie zmieszczę!

I na tych rozważaniach minął mi cały dzień i nim się zorientowałem – zabrzęczał telefon, w którym usłyszałem głos mej wybranki informujący, że latarnia jest już czynna i możemy wreszcie zrobić to po co przybyliśmy.

Jak się potem okazało, podczas gdy ja cieszyłem się swobodą jaką daje mi moje mobilne biuro, moje dzieciaki postanowiły spojrzeć na świat z innej perspektywy – z korony drzew. I w tym miejscu znów chciałbym wyrazić swoje zaniepokojenie stanem psychicznym Gromowładnej – normalnie nigdy by nie pozwoliła wejść na drzewo swoim dzieciom bez mojego tupnięcia nogą i stałym moim powiedzeniem „że, w razie czego zrobimy nowe”.

Miałem później przyjemność porozmawiać z obsługą tego parku linowego – bo Gromowładna zostawiła bluzy dzieci na jego terenie (?!?!? – wiecie co by się stało jakbym to ja je zostawił?) i musieliśmy po nie wrócić. Pracownicy byli mocno zdziwieni, że mama sama, bez męża i jeszcze zachęca dzieci do wchodzenia wyżej… No szok! Kto mi żonę podmienił?!

Dzień kończymy na solidnym i bardzo smacznym obiedzie i szybkim transporcie do Trójmiasta – z tyłu głowy wciąż pamiętając, że niestety ja mam spotkanie, które wyjmie mnie na 24 godziny z naszej podróży a rower młodego wciąż ma łańcuch wywrócony na lewą stronę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.