Szlak Latarni Morskich – Dzień 7

Po tygodniu pracy wreszcie nadszedł weekend. Dwa dni w których mogę skupić się na wypoczynku i rodzinie. Zanim jednak będziemy mogli oddać się zupełnie nadmorskiej aurze, trzeba naprawić rower młodego.

Zgodnie z katalogiem części dostaliśmy do rąk własnych część, ale każdy na każdym kroku mówi, że to Cube. Tu wszystko jest możliwe, że to że mam hak, nie znaczy, że mam dokładnie ten, który jest mi potrzebny. Dla mnie to obłęd, że sklep który sprzedał mi rower podaje mi numer części a kolejne serwisy odmawiają pomocy na odległość – bo nie wiadomo czy to będzie pasowało. To jak?! Jeden rower na dziesięciu różnych hakach jest produkowany? Czy może ludzie nie wiedzą dokładnie co kupują i nie ogarniają że modele rocznikowo zmieniają podzespoły i model z 2018 roku może mieć zupełnie inny osprzęt od roku 2019?

Dobra, nie będę się wychylał. Zanim nie wymienię to nie stwierdzę. A hak który mój syn postanowił zserwisować nie wskazuje swoją wieloczęściową bryłą podobieństwa do żadnej części rowerowej którą znam. Nie ma więc najmniejszych szans porównując nowy do starego stwierdzić prawdopodobieństwo, że jest to ten sam hak.

Jak przystało na alfę wybierając się w pierwszą podróż przewidziałem wszystko, łącznie z tym, że sam uszkodzę hak i wziąłem na wymianę dla siebie. Mam dwa młotki, taśmę izolacyjną, dwa zestawy kluczy płaskich, wszystkie klucze jakie posiadam potrzebne do rozłożenia roweru na części pierwsze, smary, oleje, dętki – zabrałem małą wersję swojego garażowego serwisu rowerowego – więc nic mnie nie zaskoczy! Szybka kawa i zaczynamy zabawę.

Haki w rowerze wymieniałem już wielokrotnie, pierwsze w wieku nastoletnim, więc mógłbym to zrobić z zamkniętymi oczami. Szybkie zdjęcie koła, rozplątujemy pasek od spodni Gromowładnej – ten sam co uratował resztki osprzętu przed urwaniem w drodze powrotnej, ten sam za pomocą którego przywiązaliśmy to co z niego zostało do ramy. I tu pierwszy szok! Ja nie wiedziałem że można zawiązać supeł na łańcuchu rowerowym! Ale nic to, luz totalny, rozkujemy, rozplączemy, spinką zepniemy i będzie po problemie. Teraz koncentracja na wymianie haka – to trzeba ogarnąć zanim w razie czego pozamykają się wszystkie serwisy – na wypadek gdyby się coś niespodziewanego okazało….

Chwilę później się zaczęło. Przeszukując kolejne skrzynki z narzędziami swoje przygotowanie do wyjazdu oceniam na 6+. Tyle, że na 6+ mógłbym naprawić wszystko przy użyciu opasek samozaciskowych we wszystkich kolorach tęczy – co strasznie ucieszyło Księżniczkę. Ale kombinerek nie mam… A wszystko było tak powyginane, że bez młotka i kombinerek mogę zapomnieć o demontażu uszkodzonych części. Młody dostał zadanie… Znaleźć kogoś kto ma kombinerki i będzie się nimi chciał podzielić z dziewięciolatkiem.

Teraz w spokoju – bez odpowiadania na tysiąc pytań i pilnowania się, żeby żadne słowo dość precyzyjnie opisujące moją opinię na temat producenta roweru, części, kluczy, projektanta skrzynki narzędziowej, tego kto wymyślił kwitnące drzewa w czerwcu – nie wyrwało się w obecności dzieci, mogłem przystąpić do wyrywania fragmentów uszkodzonego haka.

Gdy pojawił się młody z kombinerkami, mogliśmy już założyć nowy hak, wyprostować wózek przerzutki i wszystko zmontować – tylko ten poplątany łańcuch… Gdzie ja miałem skuwacz?! No tak… Przygotowany Alfa… Skuwacza nie ma, pinów nie ma, a poza tym to łańcuch do rowerów 7 biegowych opartych na wolnobiegu… Prędzej kupię nowy łańcuch, niż dostanę do niego spinkę…

No ale przecież jakiś byle supeł nie powstrzyma Alfy! Usiadłem, pomyślałem i… Zaplątałem łańcuch jeszcze bardziej… Znacie to?! Uwielbiam zagadki typu puzzle polegające na wyjęciu jej fragmentu z całości zagadki, rozplątaniu czegoś co wydaje się nie do rozplątania… Ale dodatkowa presja spojrzeń Gromowładnej na mnie i zegarek naprzemiennie nie ułatwiała zadania…. Również oczy syna zawierające pytanie: „Będę jeszcze kiedyś jeździł?!” w niczym nie pomagało. Trwało to chyba wieczność. A ile razy łańcuch zdjąłem by go założyć od nowa i stwierdzić, że udało mi się go założyć na lewą stronę, albo tył na przód wie tylko sam łańcuch bo ja rachubę zgubiłem na początku tej zabawy. Nie mam pojęcia też ile potu i łez wylałem w trakcie tej nierównej walki człowieka ze smarem, ale ostatecznie się udało! Poskładałem całość, okazało się, że katalogi części nas nie okłamały, hak pasuje, a ja spokojnie mogę sobie przyczepić na belkę nową odznakę – „pogromca węzłów”!

Plan zdobywania latarni morskich znów jest niezagrożony! Ruszamy…

Wczoraj narzekałem na ścieżki rowerowe w mieście… Ludzie! Pamiętajcie! Nie narzekajcie! Zawsze może być gorzej… To co zobaczyłem i przeżyłem dziś w drodze na latarnie morską to była istna gehenna. Rozumiem, że dla ludzi poruszających się pieszo znajomość przepisów ruchu drogowego jest znikoma, ale na zdrowy rozsądek, kiedy są dwa ogromne chodniki obok siebie, na jednym są narysowane rowery a na drugim nie, to chyba można przyjąć, że jeden jest dla rowerów, a drugi nie! A pasy typu „Zebra” narysowane na kawałku asfaltu to nie miejsce, żeby zatrzymywać się i podziwiać jadącego Alfę z psem w koszyku i Księżniczką na holu! Ciekawe, że Ci sami ludzie nie stają na środku drogi asfaltowej gdzie jeżdżą samochody. Tam jest oczywiste, że jak się weszło na pasy, to trzeba z nich zejść. A nie podziwiać super drogi sportowy samochód nadjeżdżający z ogromną prędkością…

Nie mniej, udało nam się plan zrealizować. Przejechaliśmy fragment trasy R10 zaczynając od naszego kempingu, najpierw w kierunku Molo w Gdyni i Klifu Orłowskiego. Fantastyczne miejsce, widoki niezapomniane. Tylko Alfa gapa bo zapomniał zapinek rowerowych przez co nie mogliśmy nigdzie przypiąć rowerów. Nie weszliśmy więc na sam klif… Prawda, że zuch ze mnie jakich mało? A Gromowładna wciąż nie wzruszona… Coraz bardziej się martwię… Nawet przejazd przez Sopot w drodze do Latarni Morskiej w Gdańsku Nowy Port nie wyprowadziło jej z równowagi. Obyło się bez ofiar śmiertelnych.

I nawet fakt, że Latarnia jest zamknięta całkowicie do zwiedzania w roku 2020 też nie spowodowało kataklizmu na skalę światową. To wszystko wpłynęło już mocno na mnie i moje samopoczucie a ona jak to drzewo… Nic to – po powrocie zacznę szukać pomocy u jakiegoś specjalisty… A może tak to zostawię i spędzę resztę życia w ciszy i spokoju? Bez obaw, że spadnie na mnie grad błyskawic i gromów o pozostawienie zbyt mokrej gąbki w zlewie?

Ostatecznie jednak spokój mojej wspaniałej małżonki chyba został doceniony. Mimo zamkniętej latarni, po jej terenie kręcił się Pan konserwator. I był na tyle uprzejmy, że gdy opowiedzieliśmy mu nasz plan na zwiedzenie wszystkich latarni, pozwolił nam zobaczyć również i tą. Bez pieczątki, bez dowodu na to że tam byliśmy, ale udało się. Nie dość, że ją zobaczyliśmy z zewnątrz i od wewnątrz to jeszcze byliśmy pierwszymi i prawdopodobnie jedynymi turystami, którzy ją zobaczą tego roku. Życzę temu Panu, aby karma do niego wróciła!

I tak oto, dzień który zaczął się nerwowo od nierównej walki z łańcuchem, walki o przetrwanie na ścieżce rowerowej, teraz na końcu zaczyna pokazywać swe jaśniejsze oblicze. Dlatego też postanowiliśmy dzień zakończyć jeszcze przyjemniej i na obiad wybraliśmy genialną kolacją w restauracji „Browar Miejski SOPOT”. Cudowne jedzenie, niebagatelne piwo własnej produkcji i bardzo miła obsługa wyrównała stresy całego dnia.

P.S. Czy ktoś może wprowadzić system do wypożyczania hulajnóg elektrycznych dopiero po przejściu testu psychologicznego?! Obecnie biorą się za nie ludzie, którzy wykazują tendencje samobójcze i całkowity brak odpowiedzialności za swoje czyny!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.