Szlak Latarni Morskich – Dzień 6

Jak do tej pory jeden jedyny dzień, który zaczął się mniej więcej tak, jak go zaplanowałem. Wstałem rano, śniadanie, zęby i na rower. I tak to powinno wyglądać, w końcu celem pobocznym naszej wyprawy było sprawdzenie trasy R10, przynajmniej tam, gdzie uda mi się dojechać.

Jako miejsce noclegowe wybraliśmy tym razem kemping „PARK 45” w Sopocie. Według internetów, miejsce mocno polecane. Na pierwszy rzut oka bardzo przyzwoite i czyste – jednak już w pierwszej chwili mój niepokój wzbudziła budowla znajdująca się na środku kempingu. Nie zadałem sobie jednak trudu aby o nią zapytać na recepcji. Później okazało się, że zgodnie z moimi obawami, jest to miejsce w stylu klubu, z muzyką i kolorowymi drinkami – tak mi się przynajmniej wydaje – nie poświęciłem większej uwagi temu budynkowi, ale wieczorami stanowczo słychać było z jego okolic muzykę.

Na szczęście auto zatrzymaliśmy daleko od tego budynku, w miejscu, do którego muzyka prawie nie docierała, a więc udało się noc spędzić spokojnie. Ruszam więc na trasę R10, pamiętając cały czas o uszkodzonym rowerze młodego. Sklep rowerowy w którym teoretycznie mają potrzebne części czynny od 11:00, ja w drugiej części miasta mam spotkanie od 12:00 – nie ma szans żeby to poskładać w plan, szczególnie, że na naprawę pozostało mi niewiele czasu – z racji opóźnienia o jeden dzień już wiedziałem, że w Trójmieście spędzimy mniej czasu niż pierwotnie zakładaliśmy, a przed nami weekend, wszystko otwarte znacznie krócej – a my stanowczo nie chcemy spędzić tu więcej czasu niż musimy. Coś mi mówi, że przed nami znajdziemy miejsca znacznie bardziej odpowiadające naszej definicji wypoczynku.

Zabrałem się za temat w typowym dla mnie stylu – spontanicznie wsiadłem na rower, niewiele się zastanawiając postanowiłem jechać za znakami. Mniej więcej z mapy wiedziałem, że w jedną stronę zaraz skończy mi się trasa i wepchnie mnie w miasto – a nie ma nic gorszego niż światła co kilka metrów – zatem pojechałem w przeciwnym kierunku – pamiętając jednak, że tak czy inaczej muszę sprawdzić jak dojechać do latarni – aby później nie tracić czasu.

Jadąc ścieżką rowerową – będącą jednocześnie promenadą oraz trasą R10 doszedłem do trzech wniosków:
1) Nienawidzę takich miejsc z całym dobrodziejstwem inwentarza! Wszędobylskie elektryczne hulajnogi, których jeźdźcy zdają się zupełnie nie znać przepisów ruchu drogowego, zapominają o fundamentalnych zasadach bezpieczeństwa oraz o tym, że jadą niemal bezszelestnie.
2) jazda rowerem po mieście i w bliskiej odległości dużych aglomeracji ludzkich to istna gehenna – ciągłe skrzyżowania, światła, ludzie wchodzący na ścieżkę jakby ich cielesna powłoka znajdowała się w zupełnie innym wymiarze – istny dramat,
3) Ścieżki rowerowe projektowane są przez ludzi którzy do roweru na co dzień nawet się nie zbliżają, a pozwolenia na prowadzenie działalności ludzie znajdują w burakach – bo nikt o zdrowych zmysłach nie wydałby pozwolenia na prowadzenie wypożyczalni rowerów, której wyjście znajduje się bezpośrednio na ścieżce rowerowej, i której pracownicy wystawiają swoje rowery niemal właśnie na niej…

Zaraz! Czy ja zaczynam marudzić jak rasowa zrzęda?! Tak właśnie się kończy jazda rowerem w dużym mieście! No i jeszcze oznakowanie samej trasy R10 – istne szaleństwo! Jadę sobie spokojnie i naglę widzę znak, mówiący, że mam do wyboru albo jazdę plażą – zaledwie 500 m, albo wspinaczkę po schodach… W mojej definicji trasy rowerowej schody są jak najbardziej mile widziane, szczególnie kiedy kierunek jazdy wskazuje pokonanie ich z góry na dół, ale już widzę moje dzieciaki, szczególnie księżniczkę na holu zjeżdżającą ze mną po tych schodach – oczami wyobraźni z miejsca widzę ją niemal jak ten piesek z głową na sprężynie za przednią szybą w samochodach… I oczywiście serwis uzębienia na mój koszt po powrocie do domu… Osiągnąłem szczyt samozadowolenia pokonując ten odcinek trasy.

Wynurzając się z czeluści mojej fantazji jeżdżenia po schodach z córką na holu, dostrzegłem w tym szaleństwie światełko w tunelu. Te wszędobylskie wypożyczalnie rowerów – mogę w nich popytać o części, a w najgorszym wypadku wypożyczyć młodemu rower. A więc jest pomysł na uratowanie fundamentów naszej podróży…

Niestety moja radość nie trwała długo. Okazało się bowiem, że wypożyczalnie serwis mają, mają części i nawet chętnie podzielą się narzędziami, ale gdy w odpowiedzi na pytanie „Jaki rower?” odpowiadałem – „Cube”, wszyscy zgodnie odsyłali mnie do Kołobrzegu. Cudowna perspektywa… Będąc w Trójmieście, jechać do Kołobrzegu po hak tylnej przerzutki… Czy tylko mnie wydaje się to szalone?!

I kiedy już zrezygnowany zacząłem rozglądać się, czym to mój młody pojedzie zdobywać tutejszą latarnie morską, zabrzęczał telefon. Całkowicie w szoku spoglądam na tekst wiadomości: „Daj adres sklepu w Trójmieście, podjadę i kupię Ci część. Później będę obok kempingu to Wam ją podrzucę!”.

Gdybym naszą rowerową ekipę miał porównać do wioski smerfów, on byłby Smerfem Ważniakiem – zawsze mający mocno wyrobione zdanie na każdy temat, często poglądami odbiega od moich – co prowadzi do wielogodzinnych polemik, najczęściej nigdy nie kończących się wspólnym konsensusem. Tenże Smerf, to mój bliski sąsiad, z którym uwielbiam trwonić czas na rozmowach o rowerach i kłócąc się o byle pierdołę. I nagle okazuje się, że obaj mamy spotkanie w tym samym mieście, w tym samym dniu – z tą różnicą, że on chwilę później – i zdąży podjechać do sklepu po potrzebne części – niczym rycerz, cały na biało, wieżdża w moją historię, dając promyk nadziei, że wszystko się poukłada jak trzeba… Bóg zapłać i niech mu noga lekką będzie…

Teraz trzeba tylko trzymać kciuki, że ustalanie numerów seryjnych potrzebnych części się powiodło i dojedzie do mnie dokładnie to czego potrzebujemy do naprawy. Czas wracać do szarości dnia codziennego – ja do pracy a załoga do czerpania ile się da z urlopu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.