Samotny wilk dla Niepodległej

Czy to, że w moim życiu na każdym kroku przytrafiają mi się przygody to jakieś fatum? Sam nie wiem. Czasami mam ochotę krzyczeć ze złości, a czasami są to naprawdę szczęśliwe przygody. II Szydłowiecki Rajd dla Niepodległej zakwalifikowałbym do wydarzeń, które dbają o to, aby moje wewnętrzne Qi (Chi) było w idealnym balansie.

Z jednej strony ludzie, rower, pasja – fantastycznie spędzony wspólnie czas. No, wspólnie to może za dużo powiedziane – ale przynajmniej takie było założenie. Niby od samego początku wiedziałem, że tak jak w poprzednim roku również w tym, rajd ten potraktuję jak solidny trening. Jest to bowiem okazja do przejechania 100 km po dobrze skomponowanych asfaltach, z ładnymi widokami, w małym ruchu ulicznym (nie ma tu nic do rzeczy, że w tym roku brałem czynny udział w wyznaczaniu trasy :D. NIC A NIC! ). Od samego początku wiedziałem, że moim założeniem jest przytulić mocno ramę i sprawdzić jak szybko mogę ten dystans przejechać. Panowie Gówniak i Organizator od samego początku deklarowali, że będą jechać ze mną. Pomagać utrzymać tempo, motywować. BOSKO! Jednak życie zweryfikowało. Organizatora wezwała praca, a Gówniaka trener na mistrzostwa.

Wciąż jednak na starcie stawiło się coś około 100 uczestników (moja własna kalkulacja – jeszcze nie podsumowaliśmy liczby na koniec). Będzie z kim pojechać! Nie myliłem się 🙂 Pojechaliśmy… Do pierwszego lasu. A tam cała masa grzybiarzy. Wyobraźcie sobie… Jadę, dookoła las „Majdowski”, tempo się wkręca, muzyka rozkręca, grupa zwarta, coś milczeć zaczyna, ale ja… jako gaduła, gadam i gadam za wszystkich… Nawet próbowałem namówić na premię górską „Na Hucisko i z powrotem” zaledwie 1,5 km dodatkowego podjazdu, fakt że koniec niemal pionowy, ale czego nie robi się dla niepodległej, dołożyłem nawet piwo gratis dla każdego kto ze mną poleci. Ale grupa nie podjęła, no nic… nie udało się. Next time…
Tymczasem ja tu z lasu wyjeżdżam, odwracam się, a tam z całej grupy jeden tylko maruder za mną dzielnie się trzyma. Reszta chyba do grzybiarzy dołączyła…
Spotkaliśmy się później, po 25 km pod pierwszym punktem kontrolnym. Miny mieli nietęgie… Chyba nic nie znaleźli bo grzybów nie widziałem…

Później było już tylko lepiej. Wspomniany wcześniej maruder ciągnął za mną dzielnie, czasami trzymając koła, czasami pozwalając sobie na chwilę odpoczynku, ale na każdym punkcie kontrolnym zjawiał się dzielnie chwilę po mnie, brał pieczątkę i w dalszą drogę ruszał ze mną. Zuch! A ja, zgodnie z założeniem, jechałem swoim tempem, w większości nie mając do kogo otworzyć ust, nikt nie dawał zmiany, nie było wytchnienia od wiatru. Jedynie trzy punkty kontrolne – łącznie 10 minut postoju na całej trasie. W trakcie jazdy, w szczerych, pięknych polach przyszło mi do głowy takie właśnie skojarzenie, że jak samotny wilk pokonujący wiele kilometrów w poszukiwaniu pożywienia, tak ja tym rowerem przez lasy i pola. A w głowie tylko jedno – trzymaj misiu kadencję bo nogi odetnie!

W tym roku przygotowaliśmy dwie trasy – o długości 100 i 60 km. Były one tak przygotowane, aby uczestnicy mieli szanse nawet pojechać razem, gdyż trasa 60 km była wycinkiem trasy na 100 km. Oczywiście spotkałem w drodze uczestników trasy na 60 km, którzy podobnie jak ja zmagali się z wiatrem, rowerem, podjazdem. Ale byli też tacy, którzy odnaleźli swój spokój i Qi na plażach zalewu w Domaniowie. Świetnie! Nawet mi pomachali jak ich mijałem. Miło 😉

Wiatr oczywiście przypominał cały czas kto rządzi i decyduje. Ale swoją potęgę pokazał dopiero na koniec, gdzie na ostatnich kilometrach postanowił udowodnić mi, że jest w stanie na podjeździe mnie zatrzymać. Prawie mu się udało… Ale byłem tak wściekły, że z krzykiem na ustach wyrwałem się z objęć podłego i pojechałem dalej.
Moje Qi zostało wyrównanie tego dnia definitywnie. Bo przecież tam gdzie jest zabawa, miła atmosfera i fajni ludzie muszą zebrać się i ciemne chmury zwiastujące tragedię. Bo przecież jak nie złamana rama czy uszkodzenie napędu to coś musi być! Szosa jako najmniej awaryjny rower – nie przyzwyczaiła mnie do awarii na trasie i tym razem mnie nie zawiodła. Tym razem, jak zwykle zresztą, wykazałem się skrajną głupotą.

Po przejechaniu 75 km padła bateria w moich ukochanych słuchawkach. Pierwszy raz w życiu! Oczywiście, właśnie długowieczne baterie spowodowały, że całą tą elektronikę którą się obwieszam podczas jazdy naładowałem, ale słuchawek nie… bo przecież one nigdy się jeszcze nie rozładowały a ostatnio ich nie używałem… Używałem… Koszenie trawnika, prace w ogrodzie, sprzątanie w garażu… Wszystko to ze słuchawkami, których nie naładowałem… Dramat prawda? PRZECIEŻ BYM NAWET NIE PISAŁ JAKBY CHODZIŁO TYLKO O BATERIĘ! W przypływie frustracji, że kolejne 25 km zrobię sam sobie śpiewając – a talentu nie mam za grosz, wcisnąłem słuchawki do kieszeni. Po kolejnych 7 km, kontrolnie sprawdzając kieszeń odkryłem, że słuchawek już tam nie ma.

Niestety nic nie dał powrót, szukanie, sprawdzanie rowów i poboczy. Wsiąkły. I z tego miejsca zwracam się do Was, jeśli ktoś widział, wie, cokolwiek…
Zaginęły: słuchawki nakostne AfterShokz Trekz Titanium w kolorze zielonym.
Dla znalazcy przewiduję nagrodę i dozgonną wdzięczność!
Jestem pewien, że one bardzo za mną tęsknią.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.